Matka Boża w moim życiu

Od wczesnego dzieciństwa danym mi było wzrastać w kulcie czci i miłości ku Matce Najświętszej. Moi rodzice byli ludźmi głęboko wierzącymi i odznaczali się szczególnym nabożeństwem do Matki Bożej. Ojciec, pamiętam, codziennie rano po wstaniu z łóżka śpiewał godzinki o Najświętszej Maryi Pannie. Matka natomiast nie rozstawała się z różańcem, modląc się i śpiewając wśród codziennych zajęć.

Oprócz rodziców było nas dziewięcioro rodzeństwa. Jedno z niech zmarło w dzieciństwie. W warunkach przedwojennych utrzymanie tak licznej rodzimy nie by łatwe. Do domu zaglądał nieraz niedostatek z powodu panującego wówczas bezrobocia i przednówków. Mimo tych trudnych warunków, atmosfera w rodzinny gronie była sielska, rozśpiewana pieśnią religijną i patriotyczną.

Przypominam sobie nieraz, jak miłe były wieczory pod lipą - w porze szczególnie letniej - gdy po wytężonej pracy w polu przy żniwach zbierano się wspólnie pod starą rozłożystą lipą obok chałupy na wzgórzu i śpiewano piękne patriotyczne pieśni z dawnych lat. W miesiącu maju gromadziliśmy się przy przydrożnej kapliczce z figurą Matki Bożej, śpiewając litanię i pieśni ku Jej czci.

W naszej rodzinie z zamiłowaniem czytało się Rycerza Niepokalanej, Przewodnik Katolicki, Posłaniec Serca Jezusa i inne religijne pisma oraz piękną literaturę ojczystą, w dziełach takich pisarzy, jak Adam Mickiewicz, Słowacki, Reymont, Kraszewski, Maria Konopnicka, Orzeszkowa, Sienkiewicz, którego Trylogia, Krzyżacy, Quo Vadis przypadły nam szczególnie do serca...

W takiej to atmosferze religijnej i patriotycznej wzrasta nasza rodzinna wspólnota aż do wybuchu II wojny światowej. Nadeszła dla Polski czarna noc okupacji hitlerowskiej, która nie oszczędziła też i naszej rodziny. Do Niemiec na roboty przymusowe moich starszych braci wywożono, by w końcu i mnie zabrać, jako 18-letniego chłopca wywieźć w zimną, listopadową noc roku 1942 w głąb Niemiec zachodnich.

Dostałem się wraz z całym transportem przymusowej branki do otoczonych kolczastym drutem lagrów, do pracy w przemyśle zbrojeniowym Rzeszy. Co się przeżywało w trudnych obozowych warunkach, nie sposób opisać - trzeba by na to sporej książki... Przede wszystkim dokuczała nam więźniom ciężka, wyczerpująca praca, trwająca 12 godzin. Pracowało się na dwie zmiany: dzienną i nocną. Praca polegała na obsługiwaniu wielkich maszyn, produkujących na potrzeby toczącej się wojny części do łodzi podwodnych i samolotów. Pracą kierowali majstrowie niemieccy wraz z ich szefem. Z powodu niskokalorycznych racji żywnościowych, człowiek często opadał z sił i wycieńczenia. Dręczyła nas nieustanna natarczywa myśl, czym by ten dotkliwy głód zaspokoić.

Wielką plagą obozu były wszy i pluskwy. Niewiele pomagały dezynfekcje. Latem szczególnie trudno było wytrzymać, noce często było bezsenne... Do tego dołączało się nieludzkie traktowanie więźniów przez pilnujących nas dniem i nocą wachmanów. Trzeba gwoli sprawiedliwości przyznać, iż nie wszyscy wachmani byli tacy źli i okrutni. Niektórzy z nich, starsi wiekiem i doświadczeniem, pamiętający pierwszą wojnę światową i przebywający okresowo w niewoli francuskiej, byli na ogół ludźmi wyrozumiałymi, o bardziej ludzkim obliczu... Większość jednak, zwłaszcza młodszej generacji, była wychowana w hitlerowskiej szkole nienawiści, w szczególności do Polaków i Słowian...

W miarę ponoszonych na obydwu frontach klęsk i niepowodzeń, narastało coraz to gorsze traktowanie więźniów, szczególnie Polaków i Rosjan. Już wczesnym rankiem, przed godz. 5 budzono nas z hałaśliwym wrzaskiem: "Aufstechen" - i bijąc drążkiem po łóżkach wystraszonych więźniów, gnano nas do mycia się w lodowatej wodzie i słania łóżek w taki sposób, żeby nie podpaść tym "nadludziom". Za byle przewinienia było się bitym i szykanowanym. Obowiązywała znana obozowa zasada: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Była to zbiorowa odpowiedzialność. Gdy jeden coś rzekomo zawinił, bici byli wszyscy po kolei. Porządek przecież musiał być, a jakże... Tylko z tym porządkiem i higieną w lagrze było fatalnie: brak środków piorących sprawiał, że prało się tą swoją często brudną i zawszoną już bieliznę w zimnej wodzie, bo o ciepłą było trudno, więc nic dziwnego, że wszy i bród szerzyły się w obozie zastraszająco.

Były też i cierpienia moralne spowodowane zepsuciem obyczajów, pozbawionej opieki duszpasterskiej, młodzieży. Brak kościoła i sakramentów świętych dawało się w obozie we znaki. Ba nawet praktyki religijne były często udaremniane przez nadgorliwych wachmanów. Do szału doprowadzała ich postawa klęczącego więźnia między pryczami, modlącego się na różańcu. Trzeba było pewnej odwagi, żeby praktyki nabożne, wyniesione z domu rodzinnego, tutaj w obozie w czyn wprowadzać. Nie było to łatwe. A przecież modlitwa w ciężkich obozowych warunkach była koniecznością, wielką potrzebą serca: wśród nieustannej udręki i poniewierki, w głodzie i chłodzie, w tęsknocie za krajem ojczystym, w braku Eucharystii, modlitwa była jedynym oparciem i źródłem mocy...

Zimowa pora była wielką próbą wytrzymałości. Wielu obozowiczów nabawiła się z powodu zimna i niedoopalonych baraków ciężkich schorzeń. Ja też kilka tygodni przeleżałem w szpitaliku obozowym z powodu bolesnych ran na nogach, przeziębienia i bronchitu. Niektórzy z ludności ukraińskiej pochorowali się na gruźlicę i poumierali. Bardzo wrażliwe i delikatne Francuzki zapadały na różne choroby i umierały z dala od swej ojczyzny Francji...

W tych jakże trudnych obozowych warunkach, gdy życie nieraz wisiało na włosku, Niepokalana spieszyła mi z pomocą i ratunkiem, odsuwając niebezpieczeństwo utraty życia. A jak pamiętam, byłem nieraz na krawędzi śmierci z powodu zagrożeń, zwłaszcza w okresie nasilających się bombardowań, takich wielkich miast przemysłowych, jak Dortmund, Essen, Stuttgart, Ulm, Monachium, obracając je w ruinę.

Zbliżał się upragniony przez więźniów koniec wojny. Cieszyliśmy się, gdy wysoko na niebie przesuwały się z głuchym jękiem klucze alianckich samolotów bojowych, niosąc nam - udręczonym więźniom - nadzieję rychłego wyzwolenia.

Nasz wielki obóz przymusowej pracy, w którym przebywała różna narodowość, jak Polacy, Rosjanie, Ukraińcy, Francuzi i inni oraz Włosi - pod koniec wojny zostaliśmy wyzwoleni w miejscowości Heldenheim koło Ulm, w pamiętnym dniu 25 kwietnia 1945 r., przez szybką akcję wojsk amerykańskich. Radość nasza z powodu ocalenia była przeogromna. Wybawicieli naszych, Amerykanów, wielu z nich polskiego pochodzenia, całowano i uściskano serdecznie, podrzucając w górę z wielkiej radości...

Po wyzwoleniu przebywałem jeszcze kilkanaście miesięcy w mieście Ulm nad Dunajem, w poniemieckich koszarach wojskowych, by wreszcie w 1946 r. powrócić do Polski, ukochanej Ojczyzny i swojej drogiej nade wszystko rodziny, gdzie danym mi było ze wszystkimi braćmi, siostrami i matką się spotkać i radować z odzyskanej wolności.

Czując w sobie głos powołania Bożego, zapukałem do furty klasztorny w Niepokalanowie, gdzie zostałem przyjęty w charakterze brata zakonnego i przebywam do dziś dnia [*] pod opieką Matuchny Bożej.

Wśród wielu otrzymanych łask, zaliczam jedną szczególnie łaskę, a mianowicie, że danym mi było z pomocą Maryi odbyć 10 razy Warszawską Pieszą Pielgrzymkę na Jasną Górę Zwycięstwa, jako wotum dziękczynne za wszystkie otrzymane łaski, z powołaniem do Niepokalanowa włącznie.

Dnia 12 września 1987 r.

Br. Eugeniusz Maria Najduch


[*] Br. Eugeniusz zmarł 2 października 2011 r. w Niepokalanowie - zob. niepokalanow.pl / Br. Eugeniusz Najduch.

Oprac. MARYJNI.PL